Wyspy Kanaryjskie nieszczególnie mnie pociągały, kojarzyły mi się z hotelowymi molochami, przeludnionymi plażami i jedną wielką imprezownią. Na pewno takie obrazki można spotkać w sezonie, szczególnie na Gran Canarii. My wybraliśmy Teneryfę, największą i najbardziej różnorodną z wysp archipelagu, i totalnie nas zachwyciła. Polecieliśmy w połowie marca, tłumów nie było, zwłaszcza w północnej, mniej turystycznej części. Ale po kolei.
Jak dolecieć
Tanie linie oferują loty na Teneryfę z czterech polskich miast (Warszawa, Kraków, Wrocław i Katowice). Można też skorzystać z lotów czarterowych kilku biur podróży, często w bardzo atrakcyjnych cenach. My zdecydowaliśmy się na lot z Katowic (no dobra, Pyrzowic). Pierwszy raz lecieliśmy z takim maluszkiem (Agatka miała wtedy sześć miesięcy) i przyznam, że z trójką małych dzieci prawie sześciogodzinny lot to nie lada wyzwanie, ale daliśmy radę. Z rad praktycznych polecam karmienie piersią podczas startu i lądowania, przekąski dla starszaków (nie próbujcie węgierskich kabanosów sprzedawanych w samolocie, są BARDZO ostre), wgrane wcześniej filmy w telefonie, pełne plecaczki resorówek i ludzików lego do urządzania wyścigów i bitew pod fotelami:)
Wypożyczenie auta
Jeżeli zdecydujecie się na samodzielną organizację wyjazdu to koniecznie wypożyczcie samochód. Wypożyczalnie mają swoje biura na lotnisku, wszystko przebiega bardzo sprawnie i po 15 minutach można ruszać w drogę. Wybraliśmy polecaną nam przez znajomych lokalną wypożyczalnię Autoreisen (bardzo lokalna nazwa) głównie ze względu na fakt, że foteliki dziecięce były w cenie, co jest niewątpliwym atutem, nie raz nam się zdarzało, że koszt wypożyczenia dwóch fotelików przekraczał koszt wynajęcia samego auta. Nasz Citroen może nie był szczytem marzeń, wielokrotnie mieliśmy wrażenie, że sprzęgło przeżywa swoje ostatnie chwile, ale spełniał swoje funkcje.
Gdzie się zatrzymać
Jak już wspominałam, Teneryfa jest bardzo różnorodna. Nad wyspą góruje wulkan Teide (najwyższy szczyt Hiszpanii, 3718 m n.p.m.), co powoduje, że klimat południa znacznie różni się od północnego, zarówno pod względem temperatury czy roślinności, jak i infrastruktury turystycznej. Spalona słońcem część południowa zdominowana jest przez wielkie kurorty, gigantyczne kompleksy hoteli i oczywiście większą liczbę turystów. Totalnie nie nasza bajka.
Z kolei część północna, mimo, że nieco chłodniejsza, zachwyca urokliwymi miasteczkami, ukrytymi pośród klifów wulkanicznymi plażami z czarnym piaskiem, krętymi, górskimi drogami (cierpiącym na chorobę lokomocyjną radzę zabrać torebki papierowe i opaskę na oczy), ciągnącymi się kilometrami plantacjami bananów. W poszukiwaniu piasku w kolorze innym niż czarny, warto odwiedzić plażę Playa de las Teresitas z nawiezionym z Sahary złotym piaskiem.
To właśnie na jednej z takich plantacji wynajęliśmy nasz dom i był to absolutnie genialny wybór! Od lat korzystamy z serwisu airbnb, zarówno podróżując po Polsce, jak i zagranicą. Po raz pierwszy zdecydowaliśmy się na wynajęcie całego domu, chcieliśmy mieć dużo przestrzeni, własny ogród i totalną swobodę. Nasza hacjenda okazała się jeszcze piękniejsza niż na zdjęciach w serwisie.
Co zobaczyć
Wakacje z dziećmi, a zwłaszcza trójką, to nie bułka z masłem. Część znajomych uważa nas za hardkorowców, mówiąc eufemistycznie (moja teściowa twierdzi, że jesteśmy po prostu szaleni). Ostatnio koleżanka spytała mnie czy wypoczęliśmy na Teneryfie… Zdecydowanie tak! Łukasz oderwał się od codzienności pracy w biurze, ja miałam odmianę od cudownego, aczkolwiek czasami monotonnego siedzenia w domu z maluchem, no i przede wszystkim choć na tydzień udało nam się uciec od lodowatej w tym roku zimy. Kto podróżuje z dziećmi ten wie, że trzeba wrzucić na luz, pogodzić się z faktem, że wszystkiego nie uda się zobaczyć, że plany trzeba modyfikować na bieżąco (bo drzemka, bo głodni, bo zmęczeni). Dzieciaki to jednak fantastyczni kompani naszych wyjazdów, często są dużo bardziej spostrzegawcze niż my, ciekawe nowych miejsc, smaków, zapachów, języka (Tomek wchodząc do każdej knajpy wykrzykiwał „Hola, que tal”, co zawsze wzbudzało uśmiech u miejscowych). No i przede wszystkim, co mnie szczególnie cieszy, nasze dzieci złapały już bakcyla wypraw (Agatka jeszcze o tym nie wie).
Teneryfa atrakcji dla dzieci oferuje mnóstwo. Część z nich, jak choćby genialne szlaki piesze i rowerowe, wyprawy łodzią podwodną czy podobno fantastyczny wodny park rozrywki Siam Park, przeznaczona jest dla nieco starszych globtrotterów. Na najmłodszych czekają natomiast plaże z czarnym piaskiem, wspaniały ogród zoologiczny w Puerto de la Cruz, publiczne kompleksy basenów (woda lodowata, ale jak wiadomo dzieciom to zupełnie nie przeszkadza), liczne parki i ogrody botaniczne.
Całą wyspę można objechać samochodem w kilka godzin, z północy na południe najłatwiej przedostać się autostradą wiodącą wzdłuż malowniczego wschodniego wybrzeża. Po stronie zachodniej, gdzie dominują góry, kręte drogi dostarczą solidnej dawki adrenaliny nawet najbardziej doświadczonym kierowcom. Niejednokrotnie musieliśmy cofać się o kilkadziesiąt metrów, żeby przepuścić autobusy turystyczne czy campery. Niezapomniane widoki rekompensują jednak początkową traumę:)
Z górskich miejscowości największe wrażenie zrobiła na nas Masca, niewielka osada położona ponad 600 m n.p.m. w górach Teno. Zaledwie kilka domostw, kawiarenek i kramów z pamiątkami i odczuwalna pomimo wysokości bryza z oceanu sprawiają, że Masca to miejsce absolutnie magiczne.
Jadąc zachodnim wybrzeżem warto zatrzymać się na jednym z licznych punktów widokowych. Niekoniecznie musi to być polecane we wszystkich przewodnikach Los Gigantes, chociaż widok na wyrastające z oceanu pionowe klify rzeczywiście robi wrażenie.
Aby poczuć prawdziwie kanaryjski klimat i zobaczyć autentyczną architekturę warto wybrać się do słynącego z utworzonych w zastygłej lawie basenów Garachico. To niewielkie miasteczko położone na północy wyspy podobno w sezonie przyciąga tłumy turystów, w marcu było jednak zupełnie wyludnione, mogliśmy swobodnie spacerować po wąskich, malowniczych uliczkach i w spokoju zjeść lunch na głównym placu.
La Orotava to już dużo większe miasteczko z zachowanymi domami kolonialnymi przekształconymi w muzea, hotele czy restauracje. Warto zwiedzić najsłynniejszy z nich, czyli Casa de los Balcones, słynący z tradycyjnych drewnianych balkonów. Liczne pałace, ogrody, kościoły, muzea i prywatne rezydencje sprawiają, że w miasteczku panuje niepowtarzalny klimat. Z tarasu widokowego na Plaza de la Constitución podziwiać można panoramę miasta, dzieci mogą pobiegać, a dorośli wypić kawę, podawaną na Teneryfie z zagęszczonym mlekiem (no cóż, co kto lubi).
Stolica wyspy, Santa Cruz de Tenerife, to w porównaniu do pozostałych miejscowości prawdziwa metropolia. Nie zmienia to faktu, że w dwie godziny spacerkiem można obejść większość miasta. Zwiedzanie polecam zacząć od Plaza de España, przy którym znajduje się publiczny parking podziemny. Stamtąd warto przespacerować się handlowym deptakiem, calle de Castillo, od którego odchodzą mniejsze uliczki z restauracjami i kawiarenkami.
Jeżeli lubicie klimat targowy to koniecznie odwiedźcie Mercado de Nuestra Señora de Africa, kryty targ spożywczy przypominający marokański bazar. Czynny jest codziennie do godziny 15, w niedzielę odbywa się tam pchli targ. My dotarliśmy niestety późnym popołudniem i większość straganów była już zamknięta.
W pobliżu wznosi się także, zaprojektowany przez twórców londyńskiej Tate Modern, imponujący ośrodek kultury i sztuki, Tenerife Espacio de Arte, ze wspaniałą przeszkloną biblioteką.
Wjeżdżając do Santa Cruz de Tenerife ciężko nie zauważyć jeszcze jednej budowli, Auditorio de Tenerife, sali koncertowej uważanej za perełkę nowoczesnej architektury. Z bliska budynek nie jest już tak zachwycający, rdzawe zacieki i pęknięcia robią dość fatalne wrażenie, zapomnieliśmy nawet zrobić foto:)
Wyprawę na (a raczej pod) wulkan Teide przekładaliśmy z dnia na dzień, czekając na pogodę idealną. W końcu się udało!
Niezależnie w którym miejscu wyspy jesteście, zawsze zobaczycie drogowskazy kierujące na wulkan. Pod sam szczyt prowadzą dwie drogi, z północy i południa. Najlepiej wybrać się z samego rana, kiedy nie ma jeszcze sznura aut i chmur przykrywających niższe partie gór. Jedzie się około godziny i jest to niezapomniana wyprawa. Krajobraz zmienia się wraz z pokonywaniem kolejnych kilometrów, pod koniec robi się już całkiem księżycowo.
Na szczyt wulkanu można wyjechać kolejką linową, Teleférico del Teide, jednak ze względu na dużą różnicę wysokości zabrania się wyjazdu kobietom w ciąży i dzieciom do lat 2. Wracając można zatrzymać się w jednej z przydrożnych restauracji, nam udało się znaleźć idealną miejscówkę do robienia zdjęć. Pamiętajcie też, żeby mieć pełny bak, my w połowie drogi na górę zorientowaliśmy się, że jesteśmy na głębokiej rezerwie i wracać musieliśmy na luzie.
Jeżeli chodzi o południową część Teneryfy, to jak już wspominałam kurorty i tłumy brytyjskich turystów oglądających Premier League w co drugim lokalu zupełnie nas nie kręcą, niemniej jednak, żeby ostatecznie utwierdzić się w tym przekonaniu, zatrzymaliśmy się na chwilę w ultraturystycznym Los Cristianos. Nieopodal rozciąga się też najbardziej znana plaża na wyspie, Playa de la Americas. Szeroka promenada z miliardem straganów z badziewiem (chłopcy byli zachwyceni), koszmarna betonowa architektura i dzikie tłumy sprawiły, że po szybkim lunchu (praktycznie niejadalnym, poza popcornem, podanym żeby umilić nam czas oczekiwania) ruszyliśmy dalej.
Na koniec zostawiłam ulubione miejsce na wyspie, czyli Puerto de la Cruz, znajdujące się na północy, kilka minut jazdy samochodem od naszego bananowego domku. Miasto zamykają z dwóch stron plaże z czarnym piaskiem, Playa de Martiánez od wschodu i nieco większa Playa de Jardín od zachodu. To właśnie na niej podziwialiśmy jedne z najpiękniejszych zachodów słońca.
W starszej części miasta zachowało się wiele typowo kanaryjskich kolorowych domów, w których często mieszczą się mini sklepiki z pamiątkami i kawiarenki.
Na obiad warto wybrać jedną z restauracji położonych pod rozległym tarasem widokowym Punta del Viento.
Puerto de la Cruz to jednak przede wszystkim raj dla dzieci. Największa atrakcją jest gigantyczny ogród zoologiczny Loro Parque. Osobiście nie jestem wielką fanką tego typu miejsc, ZOO zazwyczaj omijam szerokim łukiem, jednak muszę przyznać, że Loro Parque robi wrażenie. Można w nim spędzić cały dzień, my po 3 godzinach byliśmy już w pełni usatysfakcjonowani. Z wielu dostępnych pokazów w ramach biletu wstępu wybraliśmy orki, chłopcy byli zachwyceni. Lwy, tygrysy, krokodyle, małpy, rekiny, do wyboru do koloru. Mi szczególnie spodobały się pingwiny i wiecznie uśmiechnięte płaszczki.
Idąc za ciosem odwiedziliśmy też założony w XVIII wieku ogród botaniczny, Jardín Botánico, w którym można zobaczyć 3000 gatunków tropikalnych roślin.
Jedną z największych atrakcji miasta jest kąpielisko publiczne Lago Martíanez. Składający się ze sztucznego jeziora otoczonego basenami kompleks został zaprojektowany w połowie lat 70. przez najsłynniejszego kanaryjskiego artystę Césara Manrique’a. Pomimo dużej ilości betonu Lago Martíanez ma swój urok, w sezonie pewnie przyciąga tłumy. Wstęp kosztuje grosze, na odwiedzających czekają leżaki i parasole, na terenie kąpieliska znajduje się kilka restauracji i barów. Być może powodem, dla którego byliśmy jednymi z nielicznych gości była lodowata woda, do której Tomkowi udało się wpaść w całości.
Niedaleko Lago Martíanez usytuowana jest także kurortowa część miasta z nieciekawymi betonowymi hotelami pochodzącymi z lat 60. Na wszelki wypadek się tam nie wybraliśmy, dzięki czemu miasto nie straciło dla nas nic ze swojego uroku.
Co jeść
Celebrowanie posiłków w wykwintnych restauracjach z trójką małych dzieci to jak wiadomo czysta przyjemność. Za to kryteria wyboru lokalu są dużo mniej skomplikowane: maksymalny czas oczekiwania na danie to 10 minut, stolik powinien być jak najdalej oddalony od miejsca biesiadowania pozostałych gości, fajnie jeżeli jest przewijak, no i w menu musi być spaghetti. Być może źle trafialiśmy, a może kanaryjska kuchnia jest po prostu słaba. Opiera się głównie na ziemniakach, czyli papas, gotowanych w mundurkach w bardzo słonej wodze. Ja solę bardzo mało albo wcale, dlatego totalnie przesolone ziemniory niezbyt nam podchodziły. Mięso było przeważnie twarde, ryba bez wyrazu, a serwowane jako dodatek w większości knajp marynowane warzywa po prostu niesmaczne. Z chłopcami nie mieliśmy problemu, pizzę, spaghetti i ich ulubione kalmary można dostać praktycznie wszędzie. No i banany. Bardzo dużo bananów.
Mam nadzieję, że ten wpis zachęcił Was do wybrania się na Teneryfę. Jak już wspominałam nas urzekła przede wszystkim różnorodność krajobrazu, strome klify i górskie drogi, czarne plaże i pełne uroku miasteczka. Świadomość, że znajdujesz się pośrodku oceanu, na wulkanie oddalonym zaledwie o 95 kilometrów od wybrzeża Afryki i aż 1,4 tys. kilometrów od Półwyspu Iberyjskiego robi wrażenie. Musicie tylko przetrwać 6 godzin lotu, potem już jest z górki:) Polecam!
5 komentarzy
Super wyprawa . Sądzę iż Wasze oczekiwania zaspokoiłaby Fuertaventura ,a zwłaszcza Lanzarote.
Na Lanzarote mamy wielką ochotę, poczekamy aż dzieci trochę podrosną, żeby w pełni wykorzystać potencjał wyspy:)
O rany dla mnie Lanzarote to największe rozczarowanie. W życiu bym tam drugi raz nie poleciała. Brzydko, wietrznie i niesmacznie.
Jutro kończymy tygodniowy pobyt na Gran Canarii i lecimy na Teneryfę, więc na pewno skorzystam z Twoich porad! 😉
Cieszę się! Bawcie się cudnie:)))