Kalabria

Po zeszłorocznych, październikowych wakacjach w Apulii (Apulia) wiedzieliśmy, że na południe Włoch będziemy chcieli wrócić. Tym razem padło na Kalabrię, znajdującą się na „czubku buta”. To jeden z biedniejszych regionów Italii, a jednocześnie jeden z najbardziej dziewiczych i malowniczych. Kalabrię wyróżnia niesamowicie bujna i różnorodna przyroda, położone na wzgórzach urokliwe miasteczka, w których można odnieść wrażenie, że czas się zatrzymał oraz przepiękne plaże z prawdziwie turkusową wodą. Jak zwykle zarezerwowaliśmy tylko pierwszy nocleg, resztę bookowaliśmy na miejscu. Mieliśmy wstępny plan podróży, chcieliśmy jednak móc go modyfikować i decydować na bieżąco gdzie zostajemy dłużej lub krócej.

Lecieliśmy z Warszawy WizzAirem do Bari. Po drodze chcieliśmy jeszcze zwiedzić Materę, do której nie udało nam się dotrzeć poprzednim razem. To był nasz pierwszy lot w czasach Covidu, dlatego na Okęciu pojawiliśmy się nieco wcześniej niż zazwyczaj (czytaj: pobudka o 4:00). Poza mierzeniem temperatury przy wejściu i obowiązkowymi maseczkami wszystko wyglądało jak zwykle. Było zdecydowanie mniej ludzi, chociaż samolot do Bari leciał prawie pełny.

W Bari wypożyczyliśmy samochód z Sicily by Car (korzystaliśmy z tej wypożyczalni parę lat temu na Sycylii i byliśmy bardzo zadowoleni). Ubezpieczenie wykupiliśmy w serwisie Rentalcars, co okazało się mieć dość kluczowe znaczenie. Ale o tym później:) Po raz pierwszy również dostaliśmy dla Agatki specjalną podkładkę na fotelik, która w istocie jest alarmem, zapobiegającym pozostawianiu dziecka w samochodzie w czasie upałów. We Włoszech taki alarm jest obowiązkowy dla wszystkich dzieci poniżej czwartego roku życia. W wypożyczalni poinformowano nas, że musimy ściągnąć specjalną aplikację na telefon i zeskanować kod umieszczony na podkładce. Przy wyłączonym silniku i zapiętych pasach w foteliku dziecięcym, telefon zaczyna wyć w momencie, kiedy oddalimy się od samochodu nawet na kilka metrów. Nigdy nie zostawiamy dzieci samych w aucie, niemniej jednak sama koncepcja bardzo nam się spodobała!

Scalea

Pierwsze dwa noclegi mieliśmy zarezerwowane w Scalei, która jest świetną bazą wypadową do zwiedzania północnej części Kalabrii. Sama miejscowość podzielona jest na dwie części – położone na wzgórzu Stare Miasto oraz część typowo turystyczną wzdłuż wybrzeża. Warto powspinać się plątaniną wąskich uliczek wśród opuszczonych budynków i nieczynnych po sezonie knajpek i poczuć klimat dawnego miasteczka, które ponoć było już kurortem w czasach antycznego Rzymu.

Plaża w Scalei jest kamienista i w dużej mierze składa się z wydzielonych, płatnych segmentów, w których należy zarezerwować leżaki i parasol. My wybraliśmy się na plażę publiczną, na której poza kilkorgiem Włochów nie było zupełnie turystów. Podobnie robiliśmy na wszystkich kolejnych plażach w Kalabrii. Zatrzymaliśmy się w apartamencie znalezionym na bookingu, z całkiem sporym tarasem z pięknym widokiem na wybrzeże. Pierwsze śniadanie w Kalabrii – croissanty z nieprzyzwoitą ilością Nutelli – zjedliśmy właśnie na tarasie. Za pierwszym razem smakowały bardzo, po paru dniach już nawet nasze dzieci miały dość:)

Praia a Mare

To typowo turystyczna miejscowość położona niecałe 20 minut samochodem na północ od Scalei. Podejrzewam, że w sezonie może być naprawdę tłoczno, w drugiej połowie września było już całkiem pusto. Do Praia a Mare wybraliśmy się przed południem i spędziliśmy na plaży kilka godzin. Sama plaża jest niesamowicie malowniczo położona, z wody wyrastają skały i niewielkie wysepki, wokół których można popływać kajakiem albo rowerem wodnym.  Naszym dzieciom najbardziej podobała się wspinaczka po skałach oraz próby zwodowania starej łódki rybackiej:)

W jedynym otwartym barze zamówiliśmy kurczaka z frytkami, niestety okazał się niezbyt jadalny. Na szczęście mieliśmy jeszcze croissanty ze śniadania, oczywiście z Nutellą.

Planowaliśmy popłynąć kajakami na położoną nieopodal wyspę Isola di Dino, słynącą z przepięknych grot i formacji skalnych, jednak nastąpiło załamanie pogody, zerwał się silny wiatr i musieliśmy zrezygnować z wyprawy. Wyspa zaintrygowała nas bardzo nietypowym konstruktem architektonicznym, który na początku wzięliśmy za scenografię do jakiegoś filmu. Okazało się, że opuszczone białe domki, przypominające nieco apulijskie Trulli, to pozostałości po niedokończonym projekcie z lat 60. poprzedniego stulecia. W 1962 roku wyspa została sprzedana Gianniemu Agnelliemu, wnukowi założyciela marki Fiat. Przedsiębiorca rozpoczął budowę ekskluzywnego resortu turystycznego, jednak po licznych protestach musiał zaniechać prac i ostatecznie w 2014 roku umowa sprzedaży wyspy została anulowana.

Arcomagno

W połowie drogi między Scaleą, a Praia a Mare znajduje się jedno z najpiękniejszych miejsc stworzonych przez naturę, jakie kiedykolwiek widziałam. Powstałą w wyniku silnej erozji niewielką, ukrytą plażę wieńczy masywny łuk skalny, Arcomagno. Aby się tam dostać, należy zostawić samochód przy plaży w miejscowości San Nicola Arcella i rozpocząć pieszą wspinaczkę po schodach. Z małymi dziećmi polecam nosidełko lub chustę, pomimo, że do przejścia jest jedynie około kilometr, ścieżka jest momentami dość stroma i niebezpieczna. Za to widoki rekompensują wszystkie trudy i niewygody. Do Arcomagno można też dopłynąć stateczkiem albo rowerem wodnym, jak ktoś nie ma ochoty na wspinaczkę.

Ponieważ tego dnia spędziliśmy już sporo czasu na plaży w Praia a Mare nie mieliśmy właściwie zamiaru wchodzić do wody, chcieliśmy jedynie zobaczyć Arcomagno. Jednak kiedy dotarliśmy na plażę, stwierdziłam, że miejsce jest tak niesamowite, że po prostu muszę się wykąpać. Pomimo braku ręczników i ciuchów do przebrania wskoczyliśmy z chłopakami do wody! Poza nami było jeszcze kilka osób czekających na zachód słońca, nikt jednak się pływał. To zdecydowanie jedno z najpiękniejszych wspomnień z Kalabrii, zwłaszcza, że byliśmy w Arcomagno w dniu moich urodzin:)

Diamante

Diamante, czyli miasto murali, odwiedziliśmy po drodze do Tropei, naszej drugiej bazy noclegowej w Kalabrii. To niewielkie urokliwe miasteczko słynie przede wszystkim z ponad 150 murali, z których pierwsze powstały tu w latach 80. ubiegłego wieku. Nasze dzieciaki miały ogromną frajdę z odnajdywania kolejnych malowideł zdobiących elewacje budynków. Chociaż część murali jest dość mocno zniszczona, a niektóre lekko odstają pod względem estetycznym, miasteczko jako całość robi bardzo przyjemne wrażenie. Diamante to również stolica papryczki peperoncino, jednego z kulinarnych symboli Kalabrii.

Diamante zwiedzaliśmy akurat w porze sjesty, dlatego zamiast dania doprawionego peperoncino zjedliśmy typowy kalabryjski deser – tartufo. To lody na bazie orzechów laskowych z czekoladowym nadzieniem, serwowane na talerzyku. Oryginalnie tartufo pochodzi z kolejnej miejscowości, w której się zatrzymaliśmy, czyli Pizzo. Deser, w przeróżnych wariantach można jednak zjeść w całej Kalabrii. Nam najbardziej smakował w wersji pistacjowej i cytronowej (cytron to uprawiany w północnej Kalabrii wyjątkowo kwaśny rodzaj owocu cytrusowego, dodawany do słodyczy i alkoholi).

Pizzo

Zwiedzanie Pizzo zaczęliśmy od siedemnastowiecznego kościółka skalnego Chiesetta di Piedrigrotta, położonego na obrzeżach miasteczka. Według legendy, statkiem, który płynął po wodach Morza Tyrreńsiego, przewożony był obraz Madonny. Gdy zaczął się sztorm załoga zwróciła się do Matki Boskiej o pomoc. Prośba została wysłuchana i statek bezpiecznie dopłynął do brzegu. Właśnie w tym miejscu wybudowano kapliczkę, w której umieszczono obraz. Po dwustu latach, wykutą w skale kapliczkę zaczęto powiększać. Obecnie znajduje się w niej kilkadziesiąt rzeźb, ołtarz oraz odtworzone sceny z legendy. Chiesetta di Piedrigrotta to miejsce unikatowe na skalę Włoch, jeżeli będziecie w Pizzo, koniecznie zajrzyjcie!

Stare Miasto, czyli główny plac Piazza Repubblica i odchodzące od niego uliczki, położone są na wzgórzu, nad którym góruje piętnastowieczny zamek Castello Aragonese Murat. Zamek nosi imię jednego z żołnierzy napoleońskich, Joachima Murata, który był w twierdzy przetrzymywany, a następnie stracony po klęsce Napoleona.

Pizzo to naprawdę maleńkie miasteczko, w którym praktycznie nie spotkaliśmy żadnych turystów. Jest jednak niesamowicie malowniczo położone, dlatego polecam zatrzymać się choć na chwilę i spróbować tartufo (najlepszy podobno w Bar Dante, lodziarni twórcy tego deseru).

Tropea

W Tropei zatrzymaliśmy się na trzy noce i była to bardzo dobra decyzja. Zakochaliśmy się od pierwszego wejrzenia. Nie dość, że miasto jest świetną bazą wypadową na zwiedzanie tej części Kalabrii, to samo jest wyjątkowo urokliwe i klimatyczne.

Tropea, położona na ogromnym klifie, z przepięknymi plażami, mnóstwem knajp i lokalnych sklepików w sezonie przyciąga tłumy. W drugiej połowie września turystów rzeczywiście było więcej niż w pozostałych miasteczkach Kalabrii, jednak nadal de facto było pusto. Zwłaszcza na plaży. A plaża w Tropei ma jeden atut, coś, czego nie doświadczyliśmy nigdzie indziej – jest w cieniu. Klif, na którym rozpościera się Stare Miasto, rzuca cień na znaczną część miejskiej plaży. Na amatorów wygrzewania się na słońcu czeka plaża tuż obok, pod skałą, nad którą góruje normańska świątynia Santuario di Santa Maria dell’Isola (wielokrotnie przebudowywana, ostatnio na początku XX wieku). Niezależnie którą część plaży wybierzecie, widok z dołu jest obłędny. Z mniejszymi dziećmi warto na plażę wybrać się z nosidłem (z wózkiem będzie dość ciężko), do pokonania są dziesiątki schodów.

Zabytkowe Stare Miasto znajduje się w górnej części Tropei, wybudowanej na skale. Przypomina nieco sycylijskie miasteczka, w których z jednej strony kwitnie turystyka, a z drugiej można odnieść wrażenie, że czas się zatrzymał. W plątaninie wąskich uliczek i niewielkich placyków znajdziecie mnóstwo klimatycznych knajpek i restauracji serwujących lokalne przysmaki. Jeżeli jesteście amatorami ryb i owoców morza, to z pewnością będziecie zachwyceni ogromnym wyborem i niewygórowanymi cenami.  A jeśli lubicie mięso, koniecznie spróbujcie tradycyjnej kalabryjskiej wędliny ‘nduja. Produkowana z 2 kg wieprzowiny i 1 kg peperoncino kiełbasa ma konsystencję smarowidła i, jak możecie się domyślić, jest dość ostra:) Łukasz płakał kiedy jadł swoja kanapkę, ja po jednym gryzie podziękowałam.

W Tropei świętowaliśmy trzecie urodziny Agatki. Większość dnia spędziliśmy na plażowaniu, a jubilatka była zachwycona swoim prezentem – wiaderkiem i zabawkami do piasku z logo Juventusu Turyn 🙂 Ponieważ dla naszych dzieci nieodzownym elementem urodzin jest tort czekoladowy, wieczorem zjedliśmy czekoladowe tartufo i odśpiewaliśmy sto lat. Było naprawdę przepięknie! Udało nam się też nieco odetchnąć od rogalikowych śniadań. Znaleźliśmy niewielki sklepik spożywczy, w którym można było zamówić robione na miejscu kanapki z wybranymi lokalnymi produktami. Dzięki temu nie musieliśmy się też obawiać, że nie uda nam się nic zjeść w porze sjesty, bo po drodze na plażę robiliśmy zapas kanapek.

Z Tropei organizowane są wycieczki statkiem na wulkaniczną wyspę Stromboli, wchodzącą w skład archipelagu Wysp Eolskich (Liparyjskich). Ponieważ wycieczki są całodniowe, doszliśmy do wniosku, że tak długi rejs mógłby okazać się nieco nużący dla naszych dzieci i tym razem się nie zdecydowaliśmy.  Wyjeżdżając z Tropei dalej na południe zatrzymaliśmy się jeszcze na szybką kawę w lokalnym porcie z pięknym widokiem na położone na wzgórzu miasto.

Capo Vaticano

Znajdujące się zaledwie dziesięć kilometrów od Tropei, niewielkie miasteczko Capo Vaticano położone jest na jednym z najpiękniejszych fragmentów wybrzeża kalabryjskiego. Pomiędzy stromymi klifami, porośniętymi przez niezliczone ilości kaktusów, rozpościerają się piaszczyste i żwirkowe plaże, często ukryte pośród skał. Najpiękniejszy widok roztacza się z okolic latarni morskiej, spod której prowadzi wąska ścieżka, przeznaczona raczej dla amatorów trekkingu.

Do plaży można także dojechać samochodem. My zaparkowaliśmy przy niesamowicie malowniczo położonej plaży Spiaggia di Grotticelle. Pomimo, że ludzi było niewiele, postanowiliśmy przejść wybrzeżem nieco dalej i poszukać bardziej ustronnego miejsca. Po kilkudziesięciu metrach znaleźliśmy się na otoczonej skałami, zupełnie pustej piaszczystej plażyczce. Spędziliśmy na niej kilka godzin, aż do zachodu słońca.

Scilla

Scilla to najdalej położone miasteczko w południowej Kalabrii, do którego dotarliśmy. Początkowo mieliśmy zarezerwowany tylko jeden nocleg, ale już po kilkuminutowym spacerze do mieszkania wiedzieliśmy, że zostaniemy dłużej.

Scilla zachwyca pod każdym względem! Miasteczko składa się z trzech części, z których każda jest zupełnie inna i wyjątkowa. Chianalea, najstarsza dzielnica rybacka (tutaj właśnie spaliśmy), położona jest przy porcie, tuż pod skałą. Spacerując główną uliczką mija się domy rybaków schodzące wprost do morza. Przy większości z nich zacumowane są łodzie pełne sieci rybackich, a fale Morza Tyrreńskiego uderzają o schody w przesmykach miedzy budynkami. W części starych zabudowań znajdują się restauracje z genialnymi tarasami „zawieszonymi” nad brzegiem morza. Zarówno w ciągu dnia, jak i po zachodzie słońca widoki z tych knajp są naprawdę zjawiskowe. W większości menu króluje miecznik, czyli największy przysmak Scilli, poławiany w tutejszych wodach przy użyciu tradycyjnych łodzi (passerelle) z „ażurowymi” masztami.

Druga dzielnica, oddzielona od Chinalei położonym na wzgórzu Zamkiem Ruffo, to Marina Grande z przepiękną, kamienistą plażą i wznoszącymi się nad nią kolorowymi budynkami. Z dzielnicy rybackiej do plaży można dojść zarówno dołem, drogą dla samochodów, lub górą, pokonując dziesiątki schodów. Jak zwykle w przypadku drugiej opcji polecam nosidło. My na plaży zasiedzieliśmy się jak zwykle do zachodu słońca i jak się okazało dobrze zrobiliśmy. Następnego dnia zaczął szaleć sztorm i plaża została praktycznie w całości zalana (podobnie zresztą jak tarasy knajpek, w których dzień wcześniej jedliśmy).

Trzecia część miasta, czyli San Giorgio, położona jest na wzniesieniu, z którego roztacza się niesamowity widok na znajdujące się poniżej miasteczko. Wzdłuż centralnego placu Piazza san Rocco, utworzono długi taras widokowy, idealne miejsce na poranną kawę. Tomek, zafascynowany mitologią,  próżno wypatrywał w oddali groźnej Charybdy. Dla mniej wtajemniczonych niż nasz sześcioletni syn, nazwa Scilla wywodzi się z greckiego mitu o pięknej nimfie Skylli (Scylla) zamienionej w potwora skrywającego się w jaskini w Cieśninie Mesyńskiej. Scylla wraz z ukrytą po drugiej stronie cieśniny poczwarą Charybdą (córką Posejdona i Gai) czyhały na żeglarzy przepływających przez ich wody. Przy dobrej pogodzie można za to dojrzeć w oddali przylądek Torre Faro, czyli najdalej na wschód wysunięty punkt Sycylii.

W Scilli spotkało nas też naprawdę dużo szczęścia w nieszczęściu. Właścicielka przepięknego mieszkania, które wynajęliśmy na bookingu (o samym mieszkaniu piszę nieco dalej) okazała się wyjątkowo miłą i pomocną osobą. Nie dość, że w apartamencie czekało na nas ciasto i pełna lodówka, to jeszcze następnego dnia rano dostaliśmy świeże wypieki z lokalnej piekarni 🙂 Z uwagi na zbliżający się sztorm, nasi gospodarze zasugerowali nam przeparkowanie samochodu, który poprzedniego dnia zostawiliśmy w porcie. Po dotarciu do naszego Seata Ateca (zamawialiśmy co prawda Citroena C5 Aircross, ale jak zwykle dostaliśmy or similar), zastaliśmy zupełnie popękaną tylną szybę. Po krótkim telefonie do wypożyczalni okazało się, że w Reggio di Calabria (20 minut jazdy samochodem) nie mają niestety dużych aut i jedyną opcją jest wycieczka 110 km w jedna stronę na lotnisko w Lamezia Terme. Ponieważ przy pierwszym otwarciu, a raczej zamknięciu drzwi, szyba rozbiła się w drobny mak, musieliśmy ją zabezpieczyć przed trasą. I tutaj z pomocą  przyszła właścicielka mieszkania i jej znajomi rybacy, którzy w kilka minut zakleili cała dziurę. Łukasz pojechał na lotnisko po nowe auto. Niecały kilometr przed wypożyczalnią, w deszczu, niewielki kamyk uderzył w przednią szybę i zrobił mini dziurkę . Jakkolwiek absurdalnie to zabrzmi, okazuje się, że można, zupełnie bez własnej winy, skasować w ciągu dnia dwie szyby w samochodzie. Są też pozytywy. Ubezpieczenie z Rentalcars, znacznie tańsze od tego z wypożyczalni, pokryło w całości szkodę. Pomimo niedogodności związanych z samochodem, Scilla to zdecydowanie jedno z tych miejsc w Kalabrii, do których chcielibyśmy wrócić:)

Cosenza

Cosenza była ostatnim punktem naszej wyprawy po Kalabrii i jednocześnie jedynym miastem położonym w głębi lądu, jakie widzieliśmy. Chociaż sama Cosenza, będąca stolicą prowincji, jest całkiem spora, to spacerując po Starym Mieście mieliśmy wrażenie, że nie tylko jesteśmy jedynymi turystami, ale w ogóle jedynymi ludźmi, którzy w porze sjesty zapuścili się w te rejony. Położona na wzniesieniu starówka, pełna monumentalnych budowli, jak choćby zamek normańsko-szwabski, katedra Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, czy teatr miejski, jest niestety w dużej mierze zaniedbana. W gąszczu wąskich uliczek nie udało nam się napotkać ani jednej otwartej knajpy, czy sklepu. Co więcej, większość z lokali wyglądała, jakby była zamknięta na stałe. Po jakimś czasie trafiliśmy na restaurację, w której odbywało się przyjęcie z okazji chrzcin i tam udało nam się zjeść danie dnia, czyli makaron ze świeżymi pomidorami:) Prawdę mówiąc nie wydaje mi się, żeby w sezonie Cosenzę nawiedzały tłumy turystów. Dla nas była jedynie przystankiem na trasie i w gruncie rzeczy widzieliśmy tylko jej niewielką część.

Gdzie spać?

Podobnie jak w przypadku większości naszych poprzednich objazdowych wyjazdów, przy rezerwacji noclegów korzystaliśmy z serwisów booking.com i airbnb. W Kalabrii spędziliśmy w sumie tydzień, z czego dwie pierwsze noce spaliśmy w Scalei, kolejne trzy w Tropei, a ostatnie dwie w Scilli. Z wszystkich mieszkań byliśmy bardzo zadowoleni, w każdym z nich czekało na nas łóżeczko turystyczne dla Agatki (bez dodatkowych opłat). Nocleg, który chciałabym Wam szczególnie polecić, to Piana delle Galee w Scilli. To świetnie urządzone mieszkanie  z cudownym widokiem położone jest w samym sercu dzielnicy rybackiej. O wyjątkowo pomocnych gospodarzach już wspominałam, dodam tylko, że po całodniowej przeprawie z samochodem, dostaliśmy wieczorem (chyba w ramach pocieszenia), dwie blachy domowej pizzy:)

Co jeść?

Kuchnia kalabryjska jest bardzo prosta i bazuje na lokalnych składnikach. Podobnie jak w zeszłym roku w Apulii, włoskie jedzenie bardzo przypadło do gustu naszym dzieciom. Takiej ilości makaronu i pizzy dawno nie jedliśmy:) Typowo kalabryjskim rodzajem pasty jest fileja –kluski o kształcie wydłużonej śruby, kształtowane poprzez nawijanie ciasta na metalowe pręty. Najbardziej klasycznym daniem jest oczywiście fileja con nduja, czyli ze wspomnianym wcześniej ostrym smarowidłem wieprzowym. Dla nas ogromnym plusem było to, że niezależnie od pozycji w karcie, w każdej restauracji mogliśmy zamówić dzieciom makaron ze świeżym sosem pomidorowym. Po paru dniach chłopcy przerzucili się na spaghetti z mulami:) Ceny owoców morza i ryb w Kalabrii są porównywalne do cen innych dań, dlatego też jedliśmy ich naprawdę dużo! Jeżeli chodzi o pizzę, to serwowana jest wersja neapolitańska, czyli cieniusieńkie, lejące się ciasto z puszystymi brzegami. Pierwszy raz w życiu jedliśmy pizzę z cytryną! Tomek, największy mięsożerca w naszym domu, zamawiał zawsze wersję z mortadelą:) Jeżeli chodzi o lokalne produkty, to podstawowym dodatkiem, a czasem nawet głównym składnikiem dań jest peperoncino. Czerwone papryczki suszą się praktycznie wszędzie, na balkonach, w sklepach z pamiątkami i przy wejściach do restauracji. Tropea słynie ze słodkiej czerwonej cebuli (cipolla rossa), dodawanej do większości dań i często podawanej w formie chipsów. W Kalabrii północnej  króluje cytron (cedro), a na południu bergamotka, nazywana jabłkiem Afrodyty. Ten cytrusowy owoc, dodawany do herbaty Earl Grey, ma wyjątkowy kwaśno-gorzki smak. Gdy kupowałam 100% sok z bergamotki we wspominanym wcześniej sklepie ze świeżymi kanapkami, sprzedawca polecił mi rozcieńczenie go dużą ilością wody. Miał rację:)

Jeżeli chodzi o słodkości, to pierwsze miejsce zajmuje oczywiście lodowe tartufo di Pizzo. Włosi mają w ogóle totalnego hopla na punkcie lodów. Często późnym wieczorem, gdy większość lokali gastronomicznych była już zamknięta, pod lodziarniami stały długie kolejki. Popularnym deserem jest również sycylijskie ultrasłodkie cannoli, czyli rurki nadziewane ricottą. O śniadaniach na słodko już pisałam, dodam tylko, że jak udało nam się trafić na rogalika bez czekolady lub brioszkę, byliśmy naprawdę szczęśliwi:)

Kiedy kupowaliśmy bilety lotnicze do Bari, a powrotne z lotniska Fiumicino, mieliśmy zupełnie inny plan na nasze włoskie wakacje. Pierwotnie zakładaliśmy zwiedzanie północnej Apulii, okolic Neapolu i Rzym. I wtedy zaczęłam czytać o Kalabrii. I przepadłam. Kalabria, ze wszystkich odwiedzonych przeze mnie regionów Włoch, jest najpiękniej położona, najbardziej autentyczna i dzika. I jest totalnie przyjazna dzieciom. Nie chciałabym nic ujmować zabytkom Florencji (syndrom  Stendhala gwarantowany); Apulii, w której zakochaliśmy się rok temu; pełnemu przepychu Mediolanowi (nasze pierwsze wakacje z ze Stasiem w brzuchu); niespiesznej Sycylii z dwójką dzieci, czy Rzymowi (póki co niespełnione marzenie), muszę jednak przyznać, że Kalabria skradła moje serce. Choć nie ma tak spektakularnych zabytków, nie wszędzie uda Wam się zapłacić kartą czy dogadać po angielsku, to w zamian ma do zaoferowania coś cenniejszego – jest wręcz nieprzyzwoicie piękna. Mam nadzieję, że w tym wpisie udało mi się choć część tego piękna pokazać.

Podobne wpisy

4 komentarze

  1. Jakie przepiękne zdjęcia na których Italia nic nie traci ze swojego uroku. Dziękuję za tak wyczerpujący opis Kalabrii. Mam nadzieję że kiedyś uda nam się tam wybrać z dwójką moich chłopców.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *