Jordania

Jordania była moim podróżniczym marzeniem od bardzo dawna. Dwa zalata temu mieliśmy już nawet kupione bilety, niestety pandemia pokrzyżowała nam plany. Tym razem się udało! Zapraszam Was na relację z naszego dziesięciodniowego pobytu w fascynującym i niesamowicie przyjaznym Królestwie Haszymidzkim.

Kiedy jechać?

Zdecydowanie najlepszym terminem na odwiedzenie Jordanii jest wiosna. Od połowy marca do końca maja temperatury oscylują wokół 25-30 stopni, w czerwcu zaczyna się już robić naprawdę gorąco. W wakacje panują upały sięgające 50 stopni, dlatego odradzam wyjazdy w tym czasie, zwłaszcza z małymi dziećmi. Wiosna to również jedyny moment w roku kiedy w Jordanii jest naprawdę zielono, szczególnie na północy kraju. Z kolei jesienią, mimo znośnych temperatur, nie zaznacie ani krzty roślinności, bo wszystko jest wypalone słońcem. Ponadto od listopada istnieje ryzyko tzw. flash foods, czyli niespodziewanych powodzi występujących w pustynnych dolinach (wadi), które przez pozostałą część roku są całkowicie wyschnięte. W związku z zagrożeniem większość najciekawszych tras trekkingowych jest okresie jesienno-zimowym zamknięta. Jeżeli zdecydujecie się na wyjazd zimą musicie także liczyć się z minusowymi temperaturami w nocy, co przy noclegu w namiotach na pustyni może być sporym wyzwaniem.

Planując wycieczkę do Jordanii warto wziąć pod uwagę kalendarz świąt muzułmańskich. My, po długich wahaniach i dziesiątkach stron wyszperanych w Internecie, zdecydowaliśmy się na wyjazd w ramadanie, czyli podczas miesiąca muzułmańskiego postu. Mieliśmy mnóstwo obaw, zwłaszcza w kontekście podróży z dziećmi. W czasie ramadanu muzułmanie zobowiązani są do powstrzymania się od jedzenia i picia (także wody) od świtu do zmierzchu. Restauracje są w ogromnej większości zamknięte, część instytucji działa krócej, a w czasie wieczornego posiłku (Iftar) zamykają się również sklepy. Pomimo, że post nie dotyczy wyznawców innych religii (a także kobiet w ciąży, w czasie miesiączki, osób starszych i chorych), ramadan jest sporym utrudnieniem dla podróżujących po Jordanii, w której 92% społeczeństwa praktykuje islam. Przed wyjazdem naczytałam się, że Jordańczycy, zwłaszcza w upalne dni, mogą być zmęczeni i poirytowani (w czasie postu nie można też palić papierosów). Ponadto picie wody w miejscach publicznych, nie mówiąc już o spożywaniu posiłków, może być bardzo źle widziane. Brzmi jak wakacje marzeń z trójką dzieci, prawda?:) Z perspektywy czasu uważam, że decyzja o wyjeździe w czasie ramadanu była najlepszą z możliwych! Po pierwsze dlatego, że znaczna część turystów, przerażona całodziennym postem, nie decyduje się na wyprawę w tym okresie. Dzięki temu nawet w najbardziej obleganych miejscach, jak choćby Petra, ludzi było naprawdę mało i mogliśmy rozkoszować się tym cudem świata wśród garstki innych zapaleńców. Po drugie, doświadczenie ramadanu wśród lokalnych mieszkańców jest niesamowite! Zwłaszcza w tętniącym życiem Ammanie, w którym tuż po zachodzie słońca, przy dźwiękach nawoływań muezinów, życie całkowicie zamiera. Nie słychać wszechobecnych klaksonów i okrzyków handlarzy, całe rodziny spotykają się w knajpach lub po prostu na chodnikach i wspólnie spożywają Iftar. Oczywiście znalezienie wolnego stolika w restauracji graniczy wtedy z cudem, ale wystarczy przyjść odpowiednio wcześniej, albo nieco później i z miejscem nie ma problemu. Widok setek ludzi trzymających w dłoniach butelki z wodą i odpakowane kanapki, czekających na płynące z minaretów przyzwolenie na rozpoczęcie posiłku zostanie z nami na długo. Nie doświadczyliśmy też żadnych nieprzyjemnych sytuacji związanych z faktem, że nie pościliśmy. Oczywiście staraliśmy się nie obnosić z jedzeniem i piciem w miejscach publicznych, szczególnie w stolicy. Choć nawet w Ammanie trafiliśmy na otwartą knajpę w ciągu dnia, w której, o dziwo, można było zamówić alkohol (w ramadanie jedyne sklepy z alkoholem, tzw. liquor stores, są zamknięte na stałe, a wina można się napić tylko w drogich hotelach). W bardziej turystycznych miejscach, jak choćby Akaba nad Morzem Czerwonym, część knajp była w ciągu dnia otwarta, ale przyznam szczerze, że były to lokale typowo pod turystów, z bardzo kiepskim jedzeniem. Za to wieczorami jedliśmy naprawdę po królewsku. O obłędnej kuchni bliskowschodniej napiszę na końcu, a teraz kilka wskazówek praktycznych przed wyjazdem.

Jak się przygotować do wyjazdu?                                            

Do Ammanu, stolicy Jordanii, możecie dolecieć liniami Ryanair z trzech polskich miast –Warszawy, Krakowa i Poznania. Lot z lotniska w Modlinie trwa około 4 godziny, a kupując bilety odpowiednio wcześniej możecie trafić na naprawdę atrakcyjne ceny. Do ceny biletu należy jednak doliczyć koszt obowiązkowej wizy (również dla dzieci) w wysokości 40 JOD (dinarów jordańskich), czyli około 260 złotych. Dorosłym bardziej opłaca się zakup Jordan pass, czyli biletu łączącego wstęp do prawie 40 atrakcji turystycznych, w tym Petry (jednodniowy bilet do Petry kosztuje 50 JOD) i wizę. Jordan pass kupuje się wyłącznie przed wyjazdem przez Internet. Cena zależy od ilości dni, które chcecie spędzić w Petrze i wynosi odpowiednio 70, 75 i 80 JOD na 1, 2 lub 3 dni wstępu. Dla młodszych dzieci wystarczy kupić wizę na lotnisku w Ammanie, większość atrakcji jest darmowa do 12 roku życia. Chociaż wcześniej pisałam, że wiza jest obowiązkowa, jest metoda żeby za nią nie płacić. Jeżeli w ciągu 48 od przekroczenia granicy zgłosicie się do biura agencji rządowej Aqaba Special Economic Zone w Akabie (330 km od Ammanu) na miejscu otrzymacie bezpłatną wizę. W zależności od planu podroży takie rozwiązanie może się bardzo opłacać. Nam zależało na rozpoczęciu zwiedzania w Ammanie i dalej kierowaniu się na południe, tak że wycieczka do Akaby prosto z lotniska nie wchodziła w grę. Edit: od 13 grudnia Wizz Air uruchamia bezpośrednie połączenie Warszawa –  Akaba, więc jeżeli planujecie wyjazd na krócej ta opcja wydaje się idealna. Co do waluty to najlepiej zabrać dolary, które możecie wymienić bez prowizji i po stałym kursie w oddziałach Arab Banku (na lotnisku w Ammanie po prawej stronie od hali przylotów). Warto mieć ze sobą gotówkę, nie wszędzie da się płacić kartą. Również na lotnisku możecie od razu kupić jordańską kartę SIM u jednego z trzech operatorów (ceny podobne). W ogromnej większości hoteli i restauracji, a nawet w obozach na pustyni działa szybkie WI-FI, tak że jeżeli nie planujecie relacjonować na bieżąco w zupełności powinno Wam wystarczyć:) Dwie najbardziej popularne wypożyczalnie samochodów to Monte Carlo i Auto Nation. My zdecydowaliśmy się na tę drugą, przede wszystkim z uwagi na dobre opinie i dostępność samochodu siedmioosobowego. W Ammanie działa również sporo mniejszych, lokalnych wypożyczalni, z których część nie wymaga depozytu. Niezależnie na co się zdecydujecie, możecie mieć problem z fotelikami. I nie mówię tutaj o jakości (w większości odwiedzonych przez nas krajów wypożyczone foteliki mocno odbiegały od standardów, do których jesteśmy przyzwyczajeni), ale o dostępności. W Jordanii praktycznie nikt nie używa fotelików samochodowych (ani pasów). Pomimo, że mieliśmy zarezerwowane trzy pełnowymiarowe foteliki dostaliśmy tylko dwa (w tym jedną podkładkę, po którą pracownik wypożyczalni musiał jechać na lotnisko). Staś przez cały wyjazd zapięty był pasem biodrowym. Na szczęście nasz starszy syn jest dość wysoki i pas spełniał swoją funkcje, ale z trójka maluchów byłoby już gorzej. Pamiętajcie, że w większości linii lotniczych podróżując z dzieckiem do lat dwóch możecie zabrać swój fotelik. Jeżeli chodzi o prowadzenie samochodu w Jordanii to trzeba się trochę przestawić:) Po pierwsze, możecie zapomnieć o używaniu kierunkowskazów. Tutaj działa wyłącznie klakson, ewentualnie ręka wystawiona przez okno. Po drugie, kluczową zasadą jest: kto pierwszy, ten ma pierwszeństwo. Dotyczy to również pieszych. Po trzecie, musicie uważać na liczne progi zwalniające, które są nieoznakowane, nawet na autostradach. Nazywanie trzech głównych dróg autostradami jest zresztą trochę na wyrost, no ale czy King’s Highway nie brzmi dumnie? Z uwagi na liczne radary (w okolicach Ammanu co trzy kilometry) i bardzo częste kontrole policyjne należy bezwzględnie przestrzegać limitów prędkości. Nam udało się dostać mandat już w pierwszej godzinie po wypożyczeniu auta. Jechaliśmy około 100km/h w terenie niezabudowanym i panowie policjanci kilkukrotnie mówili, że są very sorry, ale zarejestrował nas radar i nie mogą nic zrobić. Na koniec zaśpiewali nam Sto lat po polsku i po serdecznym pożegnaniu ruszyliśmy dalej:) Podróżując do kraju muzułmańskiego (zwłaszcza w ramadanie) warto pamiętać o odpowiednim stroju. Mi bardzo sprawdziły się lniane spodnie i narzutka na ramiona. Co do ekwipunku, to niezbędne będą nakrycia głowy i porządne kremy z filtrem. Bardzo przydadzą się też buty do wody, my niestety o tym nie pomyśleliśmy i żałowaliśmy. Mam tez złą wiadomość dla zapalonych fotografów i vloggerów – do Jordanii nie wolno wwozić drona. Mimo informacji w Internecie, że jest to możliwe w przypadku wcześniejszego wypełnienia odpowiedniego formularza w praktyce nie ma takiej możliwości. Bagaż podręczny na lotnisku w Ammanie sprawdzano nam bardzo skrupulatnie. Łukasz musiał nawet rozkręcać obiektywy, a zdziwiony ilością sprzętu pan z security pytał czy mamy celownik:)

Amman

Czteromilionowa stolica kraju często pomijana jest przy planowaniu podroży po Jordanii. Turyści wypożyczają na lotnisku auto i od razu kierują się na południe. Tymczasem położony na wzgórzach Amman, choć nie zachwyca pięknem architektury i liczbą zabytków, jest miastem fascynującym, zdecydowanie wartym odwiedzenia. Polecam skok na głęboką wodę, czyli rozpoczęcie spaceru po Ammanie od jego najstarszej części, tzw. Downtown. Po pierwszym szoku wynikającym z natężenia ruchu (zarówno samochodowego jak i pieszego) oraz poziomu decybeli, zaczniecie powoli przyzwyczajać się do dźwięku klaksonów, a jak już nabierzecie odwagi może uda Wam się przejść na drugą stronę ulicy:) Po niewielkim Downtown można po prostu się powłóczyć, zajrzeć na targ, powdychać aromat przypraw i shishy, delektować się lokalnymi przysmakami (nam szczególnie smakował jogurt turecki). A wszystko przy akompaniamencie nawoływań płynących z głośników minaretów. Jak będziecie chcieli odetchnąć od  tłumów i hałasów możecie z łatwością przenieść się w nieco bardziej europejskie klimaty, czyli na Rainbow Street. Położona powyżej Downtown ulica, z licznymi kawiarniami i restauracjami często ulokowanymi w przepięknych willach, przyciąga wieczorami tłumy młodych mieszkańców Ammanu. O ile w ciągu dnia (zwłaszcza w ramadanie) jest tu praktycznie pusto, o tyle po zapadnięciu zmroku Rainbow Street zamienia się w prawdziwą imprezownię. W części knajp stoliki trzeba rezerwować z wyprzedzeniem.

Jeżeli chodzi o najsłynniejszą i zarazem jedną z najstarszych ammańskich restauracji to nie sposób jej nie zauważyć. Położona w sercu Downtown knajpa Hashem przyciąga tłumy gości (co istotne, głównie lokalsów). Już na godzinę przed wieczornym śpiewem muezinów praktycznie wszystkie rozstawione na chodnikach stoliki były pozajmowane, a przed lokalem ciągnęła się długa kolejka. W Hashem nie ma menu, wszyscy dostają to samo – falafle, humus, pity, tradycyjną sałatkę z pomidorów i ogórków i mnóstwo frytek:) Na miejscu panuje coś na kształt kontrolowanego chaosu –  pracownicy z ogromnymi tacami biegają slalomem między klientami kurczowo trzymającymi oparcia krzeseł, które potencjalnie będą się zwalniać i, pomimo napierającego tłumu, nikt nie kłóci się o miejsca. W ramadanie, co zrozumiałe, niepisane pierwszeństwo mają muzułmanie, dlatego my po kilkunastu minutach stania zrezygnowaliśmy. Podobno w pozostałych miesiącach Hashem czynne jest całą dobę i nie ma żadnego problemu z miejscami:)

Jak już ochłoniecie po pierwszym zderzeniu z lekko oszałamiającym klimatem arabskiej metropolii, pora na zwiedzanie! Największym zabytkiem stolicy Jordanii jest pochodzący z II wieku p.n.e. teatr antyczny. Wykuta w skałach widownia mogła w starożytności pomieścić nawet sześć tysięcy widzów. Po odrestaurowanej w połowie ubiegłego wieku budowli można się swobodnie przechadzać, uważajcie jednak z młodszymi dziećmi – jest stromo i bardzo ślisko. Pod widownią mieszczą się dwa muzea – Muzeum Etnograficzne i Muzeum Tradycji Ludowej. Znajdziecie w nich, poza bardzo pożądanym chłodem, tradycyjne stroje beduińskie, wyroby rzemieślnicze, a także naturalnej wielkości postaci w codziennych sytuacjach związanych z pracą i lokalnymi tradycjami.

Kolejnym starożytnym zabytkiem Ammanu jest górująca nad miastem Cytadela. Nam niestety nie udało się zwiedzić wykopalisk. Zaplanowaliśmy wizytę na dzień, który okazał się świętem państwowym i wszystkie zabytki były zamknięte. Niemniej jednak polecam podejść (lub podjechać) pod Cytadelę, ze wzgórza Dżabal al-Kalat roztacza się niesamowity widok na panoramę miasta. Widać między innymi błękitną kopułę meczetu króla Abdullaha I, pierwszego króla niepodległej Jordanii. Wieńcząca główną salę modlitw kopuła o średnicy 35 metrów symbolizuje niebo, a ściany meczetu pokryte są inskrypcjami z Koranu. Powstała w latach 80. ubiegłego wieku budowla może pomieścić nawet siedem tysięcy wiernych (kolejne trzy tysiące na podwórzu). Do meczetu wchodzi się przez sklep z pamiątkami, w którym kobietom bezpłatnie wypożyczana jest długa szata zakrywająca również włosy. Turyści częstowani są herbatą i namawiani do zakupu pamiątek. Tomek skusił się na tradycyjną chustę arabską (jordańska jest w kolorze czerwono-białym), którą natychmiast ktoś  pomógł mu zawiązać.  Ku uciesze zgromadzonych, chłopcy rozegrali również partyjkę szachów.

Pomimo licznych próśb i deklaracji rezygnacji z kieszonkowego przez najbliższe lata nie daliśmy się namówić na zakup ręcznie zdobionych figurek i kamiennej szachownicy. Rozgrzani słodką herbatą podziękowaliśmy i opuściliśmy sklepik:) Planując zwiedzanie meczetu warto pamiętać o godzinach otwarcia – od soboty do czwartku 8-11 i 12:30-14. W bezpośrednim sąsiedztwie muzułmańskiej świątyni, po drugiej stronie ulicy, wznosi się kościół katolicki, a nieco dalej cerkiew prawosławna. Warto wiedzieć, że Jordania jest pod względem religijnym krajem tolerancyjnym, zarówno chrześcijanie jak i wyznawcy innych mniejszości religijnych pozostają pod ochroną państwa.  

Co do noclegu, to podobnie jak w kolejnych lokalizacjach tym razem zdecydowaliśmy się na hotel. Ze względu na ramadan zależało nam bardzo na śniadaniach. W Ammanie spaliśmy w położonym kilka kilometrów od centrum Compass Hotel. Taksówka do Downtown kosztowała około 3 JOD (zawsze należy pilnować czy kierowca ma włączony  taksometr, lub umawiać się na stawkę). Sam hotel był bardzo przyjemny, obsługa miła, pokoje czyste, śniadania urozmaicone, piwko w hotelowym barze dostępne w ramadanie (30 zł za 330 ml:)). Tak że polecamy!  

Dżarasz

Do położonego 50 km na północ od Ammanu Dżarasz (Jerash) wybraliśmy się z poznanym dzień wcześniej taksówkarzem (wypożyczony samochód mieliśmy odebrać dopiero następnego dnia). W Jordanii bardzo powszechną i dość atrakcyjną cenowo opcją są całodzienne wycieczki taksówką lub wynajem auta z kierowcą. Dzięki temu, że spędziliśmy z Khaledem praktycznie cały dzień mieliśmy okazję usłyszeć mnóstwo ciekawych historii, których nie przeczytalibyśmy w przewodniku. Nasz kierowca zabrał nas też do zaprzyjaźnionej restauracji, w której zjedliśmy pyszny obiad w porze… obiadu! Sami nigdy byśmy tam nie trafili:)

Nazywane „Pompejami Wschodu” antyczne ruiny Gerazy (tuż obok Dżarasz) to jedne z najlepiej zachowanych miast grecko-rzymskich poza Italią. Założona najprawdopodobniej w IV wieku p.n.e. Geraza w czasach swojej największej świetności zamieszkiwana było przez 20 tys. osób. Miasto wchodziło w skład Imperium Rzymskiego i to właśnie z tego okresu pochodzą najwspanialsze budowle. Po trzęsieniu ziemi z 747 roku Geraza została pogrzebana na wieki. Odkryte w 1806 roku ruiny są w tak dobrym stanie właśnie dzięki temu, że przez lata były opuszczone i przysypane pustynnym piaskiem. Po ogromnym terenie wykopalisk można wędrować pół dnia, my zrobiliśmy dwugodzinną pętlę w palącym słońcu i myślę, że czasowo było w sam raz. Spacer zaczęliśmy od odrestaurowanego łuku Hadriana, następnie idąc wzdłuż hipodromu dotarliśmy do nietypowego, owalnego forum otoczonego jońskimi kolumnami. Pośrodku powiewa państwowa flaga, którą (podobnie jak podobiznę króla) spotykamy w Jordanii na każdym kroku. Po drodze mijaliśmy też liczne ruiny świątyń, a także świetnie zachowane teatry antyczne. W jednym z nich (teatr południowy) z pewnością traficie na występy lokalnych muzyków odgrywających tradycyjne melodie na dudach i bębnach. Ogromne wrażenie robi dawna główna ulica Gerazy – Cardo Maximus. Na zachowanej wapiennej nawierzchni widać ślady kół starożytnych wozów (nie polecam spaceru z wózkiem). Cały teren wykopalisk położony jest na wzgórzu, po którego wschodniej stronie leży współczesne tętniące życiem Dżarasz. Dźwięki płynące nieprzerwanie z pełnych hałasu ulic miasta tworzą niesamowity kontrast z pełnymi ciszy i majestatu ruinami antycznej metropolii.  

Wadi Ghuweir

Planując wyprawę do Jordanii natknęłam się na zdjęcia skalistego wąwozu, z którego ścian wyrastały palmy.  Wadi Ghuweir, bo o nim mowa, dość szybko wskoczył na listę moich must see w Królestwie Haszymidzkim. Jak już pisałam we wstępnie, wadi to pustynne doliny, które okresowo mogą wypełniać się wodą. Do najbardziej znanych tras wiodących przez dna kanionów należy położony niedaleko wybrzeża Morza Martwego Wadi al-Mudżib. Ze względu na trudne warunki szlak otwarty jest jedynie przez kilka miesięcy w roku (najczęściej od kwietnia lub maja do października) i niewskazany dla młodszych dzieci (pewne fragmenty trzeba przepłynąć). Tymczasem położony nieco dalej na południe, po drodze do Petry, Wadi Ghuweir idealnie nadaje się na rodzinny trekking. Początek trasy znajduje się na końcu drogi szutrowej za wioską Al Mansoura. Tam, przy samotnym drzewie zostawiacie samochód i ruszacie korytem rzeki w lewo. Konieczne będą zamknięte buty, ponieważ momentami trzeba wspinać się po skałach.  Należy też liczyć się z faktem, że prędzej czy później (w przypadku naszych dzieci zdecydowanie prędzej) i tak nogi będą mokre:) Po raz kolejny idealnie sprawdziło nam się też nasze wysłużone nosidło (od prawie dziesięciu lat mamy tę samą Tulę).

Koryto rzeki zwęża się po kilkudziesięciu metrach i szlak prowadzi wąskim gardłem wąwozu, którego ściany tworzą niesamowite formacje skalne we wszystkich odcieniach beżu, a nawet pomarańczy. My na trekking dotarliśmy po południu, dlatego nie doszliśmy do końca trasy. Musieliśmy kontrolować czas, żeby nie wracać po zmroku. Zawróciliśmy gdy natknęliśmy się na drabinkę, którą pewnie udałoby się nam zejść, ale z niespełna pięcioletnią Agatka musielibyśmy się nieco nagimnastykować. Pomimo, że finalnie widzieliśmy tylko pojedyncze palmy wyrastające ze skał, Wadi Ghuweir to bez wątpienia jedno z naszych top miejsc w Jordanii!

Petra

Dokładnie sześć lat temu obejrzałam film dokumentalny o budowie Skarbca w Petrze. I to był ten moment, w którym postanowiłam, że kiedyś zobaczę jeden z Siedmiu Cudów Świata na własne oczy. Warto było czekać te sześć lat! (Mój mąż czekał 33 lata od ostatniej krucjaty Indiany Jonesa:))

Najbardziej imponujące budowle Petry, czyli stolicy dawnego królestwa Nabatejczyków (ludu pochodzenia arabskiego, który trudnił się handlem karawanowym), powstały w okresie od II wieku p.n.e. do I wieku n.e. Nie będę tutaj szczegółowo rozpisywać się o historii tego zapomnianego do początków XIX w. miasta, ani po kolei opisywać starożytnych zabytków, które będziecie mijać wędrując po jego ogromnym terenie. To wszystko możecie wyczytać w przewodnikach (do czego oczywiście gorąco zachęcam). Skupię się na informacjach praktycznych, bo zwiedzanie Petry to nie jest bułka z masłem, zwłaszcza z trójką dzieci:)

Tak jak pisałam na początku, w ramach Jordan pass możecie wykupić wejście do Petry na jeden, dwa lub trzy dni. Znając możliwości naszej ekipy oraz ilość pozostałych miejsc w Jordanii, które chcieliśmy odwiedzić, zdecydowaliśmy się na jeden pełny dzień. Na terenie starożytnego miasta spędziliśmy 7,5h i przeszliśmy 30 tysięcy kroków. Samochód najprościej zostawić na bezpłatnym parkingu przy centrum informacji turystycznej, w miejscu, w którym rozpoczyna się wędrówkę do Petry. Po około 20 minutach docieramy do bramy wąwozu Siq, który prowadzi bezpośrednio do Skarbca. Głęboki na ponad 100 metrów kanion nie powstał, jak można by przypuszczać, w dawnym korycie rzeki. To rozpadlina tektoniczna, której szerokość momentami nie przekracza trzech metrów. Po przejściu ponad kilometra wijącym się wąwozem docieramy do jednego z najbardziej spektakularnych zabytków Petry, czyli Skarbca Faraona.

Idąc dalej wzdłuż wąwozu mijamy wykuty w skale teatr i kolejne starożytne budowle, takie jak położone na wzgórzu Grobowce Królewskie. Naszym celem było wspięcie się do Monastyru. Wiedząc, że do pokonania mamy 800 schodów, nie zbaczaliśmy zbytnio z trasy. Monastyr, będący w rzeczywistości kolejnym grobowcem, najlepiej podziwia się z położonej naprzeciwko kawiarni. Tym najbardziej wytrwałym polecam podążać za strzałkami obiecującymi best view. Z niewielkiego punktu widokowego, położonego na szczycie skały powyżej Monastyru, możecie podziwiać widoki na wszystkie cztery strony świata! Na miejscu działa też maluteńka kawiarenka, w której możecie napić się gorącej herbaty lub kawy z kardamonem. Ta ostatnia nigdzie w Jordanii nie smakowała mi tak, jak tutaj:)

Trasa do Monastyru jest dość wymagająca, zwłaszcza w upalne dni. Koniecznie zabierzcie nakrycia głowy i zapas wody. Dla młodszych dzieci polecam bardzo nosidło, starszym można zaproponować liczenie schodów. Nasi chłopcy tak się wkręcili, że praktycznie wbiegli na górę:) Na całym terenie Petry jest kilka kawiarenek, w cieniu których możecie odpocząć i napić się czegoś zimnego (są też toalety).

Na koniec jeszcze jedna uwaga. Od momentu przekroczenia bramek przy kasach będziecie bombardowani propozycjami przejażdżki na koniu, osiołku lub wielbłądzie. Z oczywistych względów nie polecam Wam tego rozwiązania. Należy po prostu uzbroić się w cierpliwość i konsekwentnie dziękować za możliwość podwózki. Zwróćcie również uwagę na fakt, że na biletach wstępu znajdziecie informację o możliwości zgłaszania nieodpowiedniego traktowania zwierząt. My nie widzieliśmy żadnych rażących przypadków znęcania się, ale widok objuczonych i wycieńczonych upałem osiołków, często popędzanych przez kilkuletnie dzieci, sprawił, ze momentami czuliśmy się niekomfortowo. Najbardziej przejęci byli nasi chłopcy, którym nie mieściło się w głowie podobne traktowanie i wykorzystywanie zwierzaków.

Bazą noclegową do zwiedzania Petry jest położona w dole miejscowość Wadi Musa. Tutaj mogę szczerze polecić Wam naszą miejscówkę, czyli Nomads Hotel Petra. To bardziej hostel niż hotel, super przyjazna obsługa świetnie mówi po angielsku, a większość gości to młodzi backpackersi podróżujący często w pojedynkę. Mieliśmy zarezerwowany pokój rodzinny z łóżkiem piętrowym, który, mimo niewielkich rozmiarów, idealnie nam pasował (łóżko piętrowe zawsze robi robotę z dziećmi). W Wadi Musa trafiliśmy też na dwie rewelacyjne restauracje. Pierwsza z nich to jemeńska Sana’a Yemen, druga, serwująca lokalne pyszności, to Sajiat Al Janoob.

Mała Petra

Położona 10 kilometrów na północ od Wadi Musa Mała Petra, jak sama nazwa wskazuje, nie jest tak spektakularna jak jej większa imienniczka. Jeżeli macie jednak czas (wystarczy mniej więcej godzina), to zdecydowanie warto. Ukoronowaniem spaceru wąskim kanionem Siq al-Barid, wzdłuż wykutych w skałach grobowców, będzie herbatka w klimatycznej kawiarence, w towarzystwie przemiłego kociaka i przy dźwiękach tradycyjnego jordańskiego instrumentu Al-Mihbash (pod warunkiem, że sami zdecydujecie się zagrać:)).

Wadi Rum

Pustynia, a właściwie dolina Wadi Rum, to obok Petry drugie najczęściej odwiedzane miejsce w Jordanii. To także plan filmowy wielu hollywoodzkich produkcji, jak choćby Marsjanin czy Diuna. Rzeczywiście obejmujący 720 km2 krajobraz rezerwatu Wadi Rum, wpisanego na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego i Przyrodniczego UNESCO, robi nieziemskie wrażenie. Żeby móc w pełni rozkoszować się feerią zmieniających się w zależności od pory dnia pustynnych barw, warto na Wadi Rum spędzić choć jedną noc. Ja wymarzyłam sobie nocleg w namiocie – bańce (buble tent) i było to jedno z moich najpiękniejszych podróżniczych przeżyć!

Chociaż pozornie mogłoby się wydawać, że zorganizowanie noclegu w beduińskim obozie na pustyni nie jest prostą sprawą, w rzeczywistości to nic trudnego. W Internecie możecie przebierać w ofertach,  wszystko zależy od Waszych oczekiwań i …zasobności portfela.  Ceny wahają się od kilkudziesięciu złotych do nawet dwóch tysięcy za noc, więc każdy znajdzie coś dla siebie:) Po przejrzeniu setek zdjęć i przeczytaniu dziesiątek opinii zdecydowaliśmy się na Jamal Rum Camp, położony w północno-wschodniej części doliny. Nocleg zarezerwowałam za pomocą Messengera, nie wpłacaliśmy żadnej zaliczki i prawdę mówiąc byłam lekko zestresowana. Na jednym z forów o Jordanii przeczytałam sporo negatywnych komentarzy, między innymi o tym, że z uwagi na brak miejsc goście zostali wywiezieni do innego obozowiska o dużo niższym standardzie. Możliwe, że właśnie przez wzgląd na moje wątpliwości, którymi nie omieszkałam podzielić się tuż przed wyjazdem z właścicielem obozu, zostaliśmy potraktowani po królewsku:) Dostaliśmy dokładnie ten namiot, na którym mi zależało (w pierwszej linii, z najpiękniejszym widokiem), a dla dzieci dostawiono trzy dodatkowe łóżka. Mieliśmy też własną łazienkę i klimatyzację. Było idealnie:)

Na Wadi Rum przyjechaliśmy wczesnym popołudniem. Samochód zostawiliśmy na parkingu w miejscowości Manshir, gdzie czekała na nas obsługa obozu z pickupem. Już po kilku minutach jazdy na pace, w miarę jak wjeżdżaliśmy coraz głębiej w piaskowy krajobraz, wiedzieliśmy, że czeka nas przygoda życia! Jamal Rum Camp okazał się niesamowicie malowniczo położony, u podnóża skał, z widokiem na granitowe góry i bezkres pustyni. Jeżeli zastanawiacie się, czy Wadi Rum to atrakcyjne miejsce dla dzieci, to wyobraźcie sobie, że macie te kilka lat na karku, wokół Was rozciąga się niczym nieograniczona piaskownica, a noc będziecie spędzać w marsjańskim domku. Brzmi nieźle, co? W ramach noclegu ze śniadaniem mieliśmy również zapewniony wieczorny posiłek. Z lekką obawą przyglądaliśmy się, jak opiekujący się obozem Mohamed zakopuje naszą kolację w czymś na kształt grilla, a następnie przykrywa całość piaskiem i kocami. Po kilku godzinach mogliśmy delektować się pysznym jedzeniem (w wersji mięsnej i wege), przyrządzonym według tradycyjnej beduińskiej metody. Pod rozgwieżdżonym pustynnym niebem spało nam się znakomicie, ale dość krótko:) Nastawiliśmy budzik na piątą (bez obaw, nie zrywaliśmy dzieci) i ruszyliśmy podziwiać wschód słońca. Mam wrażenie, że żadne zdjęcie nie odda magii tego doświadczenia.

Po śniadaniu mieliśmy zarezerwowany czterogodzinny jeep tour po pustyni. Po drodze mijaliśmy wiele innych pickupów z turystami, karawany wielbłądów, pozostałe obozy i miejsca, w których zatrzymywaliśmy się na herbatę. Co ciekawe, w żadnym z takich beduińskich namiotów nie pozwolono nam zapłacić za poczęstunek, za każdym razem, gdy wyciągaliśmy portfel, słyszeliśmy, że to w ramach hospitality. Nikt też nie naciskał na zakup pamiątek, ani nie namawiał do przejażdżki wielbłądami. Większość wycieczek pokonuje podobne trasy wiodące przez najpiękniejsze punkty widokowe. W każdym z takich miejsc mogliśmy spędzić dowolną ilość czasu i rozkoszować się krajobrazami. Muszę przyznać, że po ponad czterech godzinach telepania na pace, trzymając jedną ręką Agatkę, a drugą kapelusz, byłam wykończona. I w pełni usatysfakcjonowana.

Za nocleg dla naszej piątki, ze śniadaniem, kolacją i wycieczką jeepem zapłaciliśmy 150 JOD. To zdecydowanie jedne z najlepiej wydanych pieniędzy ever. Jeszcze w ramach wskazówek organizacyjnych – na Wadi Rum wzięliśmy tylko małe plecaki, większość bagaży zostawiliśmy w samochodzie na parkingu. I nie mieliśmy żadnych obaw co do ich bezpieczeństwa.

Akaba

Akaba to najbardziej popularny kierunek wakacyjny Jordańczyków. Nie ma w tym nic dziwnego, zważywszy, że jest to jedyne miasto z dostępem do Morza Czerwonego. Całość linii brzegowej wynosi zaledwie 26 km, z czego znaczna część zajęta jest przez port towarowy i terminal promowy. Samo miasto nie ma nic szczególnego do zaoferowania, to typowy kurort z hotelowymi molochami ciągnącymi się wzdłuż wybrzeża. Zrażeni opiniami o brudnej miejskiej plaży zdecydowaliśmy się na nocleg w południowej części Akaby, w kierunku granicy z Arabią Saudyjską. Tak zwane plaże południowe, położone około 10 km od centrum, słynące z idealnych warunków do uprawiania snorkelingu i nurkowania (rafy koralowe znajdują się bardzo blisko brzegu) to podobno idealne miejsce na wypoczynek po trudach zwiedzania interioru. Niestety w rzeczywistości okazało się, że plaża jest tak zasyfiona, że mimo najszczerszych chęci nie byliśmy w stanie nawet rozłożyć koca. I nie chodzi tu jedynie o zwykłe śmieci, ale o niezliczone ilości szkła, petów, kapsli, plastiku i… kości. Nie wiem, jak to wygląda w innym terminie, w każdym razie w czasie ramadanu nie polecam. Wieczorem całe rodziny zbierają się na plażach na wyczekiwany posiłek, wspólnie gotują (przynoszą swoje butle gazowe) i biesiadują do późnych godzin nocnych. I niestety nie sprzątają po sobie. Najbardziej przykre jest to, że na plaży, dosłownie co 5 metrów, są kosze na śmieci. Wszystkie puste.

Zdaję sobie sprawę, że nie brzmi to wszystko zbyt zachęcająco, tym bardziej może dziwić fakt, że w Akabie, mimo dwóch planowanych noclegów, zostaliśmy na trzy noce. A wszystko za sprawą fantastycznej miejscówki, w której spaliśmy. Bedouin Garden Village to coś na kształt mini wioski, z kolorowymi domkami i mega luźnym, hippisowskim klimatem. Nie nazwałabym tego hostelem, bo każdy ma pokój z osobnym wejściem i niewielkim tarasikiem, ale z całą pewnością nie jest to też hotel:) Na terenie wioski jest basen (woda lodowata, dzieci zachwycone), bar, wypożyczalnia sprzętu do nurkowania i mnóstwo przestrzeni do chillowania. To miejsce bardzo przyjazne rodzinom, a cały teren, choć w gruncie rzeczy niewielki, wyjątkowo przypadł do gustu naszym dzieciakom. Już po kilku chwilach chłopcy mieli swoje bazy (również na dachach, bez komentarza) i praktycznie cały czas świetnie się bawili eksplorując kolejne zakamarki. Jeżeli chodzi o warunki w pokojach, to są dość skromne (klima działa), ale jest czysto i niczego nie brakuje. My zdecydowanie polecamy Bedouin Garden Village, chociaż z pewnością nie każdemu taki klimat pasuje. Na szczęście w Akabie jest mnóstwo innych opcji, hoteli z basenami i prywatnymi plażami jest na pęczki.

Na uwagę zasługują jeszcze dwa miejsca, które nieco odbiegają od jordańskich standardów i nastawione są głównie na zamożniejszych turystów zza granicy. To dwa zamknięte resorty, z własnymi marinami, luksusowymi hotelami i apartamentami na wynajem. Moim zdaniem warto je zobaczyć w ramach ciekawostki. Pierwszy z nich, Aqaba Ayla Resort, to ogromny zamknięty teren, jakby miasto w mieście. Nowoczesne białe budynki z niebieskimi elementami przypominają momentami Santorini, eleganckie butiki i kawiarenki (w ramadanie także zamknięte w ciągu dnia) kontrastują z położonymi zaledwie kilometr dalej, poza murami resortu, straganami z lokalnym jedzeniem na wynos. Żeby dostać się do Ayli, wystarczy powiedzieć strażnikowi przy szlabanie, że jedziecie zrobić zakupy w centrum handlowym (nie wiem jakie sklepy są na miejscu, bo do galerii nie weszliśmy).

Druga enklawa, Tala Bay Resort, to malowniczo położona marina, otoczona niską zabudową kojarząca się bardziej ze śródziemnomorskimi miasteczkami niż z jordańskim pustynnym klimatem. Tutaj przy wjeździe musicie pokazać paszport i zapłacić 10 JOD, za które dostajecie voucher do wykorzystania w restauracji lub w jednym z dwóch sklepów sprzedających alkohol (cenna wskazówka, zwłaszcza jak podróżujecie w ramadanie, a w czasie urlopu przypada Wasza rocznica ślubu lub 40 urodziny męża:)). Na terenie Tala Bay są też czyściutkie plaże hotelowe, z których, po uiszczeniu opłaty za wstęp, możecie korzystać. My niestety zorientowaliśmy się za późno.

Jeszcze jedna polecajka kulinarna. W samym centrum Akaby jedliśmy przepyszne lokalne dania w bardzo dobrych cenach. Restauracja nazywa się Alshinawi i poza autentyczną kuchnią jordańską serwuje obłędne desery. Na szczególną uwagę zasługuje tradycyjny deser egipski Om Ali czyli pudding z masła i chleba zapiekany z bakaliami i pierzynką ze śmietanki. Niebo w gębie!

Betania za Jordanem

Tak zwane Baptism Site, czyli miejsce chrztu Chrystusa, to najważniejszy kierunek pielgrzymek w Jordanii. Przybywają tu tłumnie wyznawcy różnych odłamów chrześcijaństwa, by na własne oczy ujrzeć miejsce, w którym, wg Ewangelii św. Jana, Jan Chrzciciel udzielił chrztu Jezusowi. Ogromny teren wykopalisk można zwiedzać tylko z przewodnikiem, w zorganizowanej grupie (dorośli płacą 12 JOD, dzieci do 12 roku życia wchodzą za darmo). Początkowy fragment przemierza się busikami, a ostatnie 2 km pieszo. Rzeka Jordan stanowi naturalną granicę między Jordanią, a kontrolowanym przez Izrael Zachodnim Brzegiem. Poza niewątpliwym walorem symbolicznym tego miejsca dla osób wierzących, warto przyjechać do Betanii żeby zobaczyć właśnie tę granicę. Po obu stronach rzeki powiewają flagi państwowe, a ubrani w białe szaty pielgrzymi przyjmują chrzest w dość mętnym i błotnistym Jordanie. Widok niesamowity! Sporo turystów nabiera również wodę do butelek, część ludzi płacze ze wzruszenia. Poza pozostałościami mozaik kościoła bizantyjskiego, który podobno stał dokładnie w miejscu chrztu Chrystusa, odwiedza się między innymi grecką cerkiew prawosławną. Na terenie wykopalisk powstają zresztą kolejne kościoły, zarówno katolickie, protestanckie jak i prawosławne.

Morze Martwe

Morze Martwe, będące w rzeczywistości jeziorem, to najniżej położony i jeden z najbardziej zasolonych naturalnych akwenów na świecie. Tafla wody znajduje się 418m p.p.m. i ciągle się obniża. Pozyskiwany z morza bitum (czarna maź) znany był już Egipcjanom, którzy używali go do uszczelniania łodzi oraz balsamowania zwłok. Wydobywany jest do dziś i wykorzystywany do produkcji asfaltu. Turystom jednak błoto z Morza Martwego kojarzy się głównie z zabiegami kosmetycznymi. Bogate w minerały spowalnia procesy starzenia się skóry, a także przeciwdziała alergiom. Należy jednak pamiętać, że dłuższe kąpiele w Morzu Martwym nie są wskazane, a w przypadku ran, czy nawet drobnych zadrapań, kontakt ze słoną wodą może okazać się bardzo bolesnym doświadczeniem. Większość hoteli nad jordańskim brzegiem Morza Martwego znajduje się w jego północnej części, w okolicach miasta Swemeh. Są to przeważnie dość drogie kurorty z własnym dostępem do morza. Z hotelowych plaż można również skorzystać bez noclegu, wykupując całodzienny bilet wstępu. Jeżeli nie planujecie nocować w tych okolicach, polecam zatrzymać się na jednym z parkingów bardziej na południe. Na części z nich znajdziecie dość prowizoryczne prysznice i stragany z wodą. Po kąpieli w Morzu Martwym konieczne jest spłukanie z siebie soli. My zaparkowaliśmy dokładnie naprzeciwko posągu żony Loty, czyli przypominającej ludzką postać skamieliny, w którą, według Biblii, zamieniła się żona bratanka Abrahama obróciwszy się w stronę płonącej Sodomy. Był to zdecydowanie najgorętszy dzień naszego wyjazdu (44 stopnie w cieniu), w związku z czym nad wodą spędziliśmy jakieś 10 minut. Dzieciaki polizały trochę brył solnych, zrobiliśmy parę fotek i uciekliśmy do hotelu.

Zatrzymaliśmy się w Ramada Resort Dead Sea z zamiarem świętowania rocznicy ślubu i urodzin Łukasza. Sam hotel (jeden z tańszych nad Morzem Martwym) był w porządku, ale bez szału. Jedzenie bardzo przeciętne i średnio sympatyczna obsługa. W związku z ramadanem na terenie hotelu obowiązywał całkowity zakaz sprzedaży alkoholu, na szczęście przewidzieliśmy taką opcję i przemyciliśmy w plecaku mini buteleczkę szampana (bagaże, a także podwozie samochodu były sprawdzane przed wejściem). Plaża hotelowa, do której kursuje specjalny busik, okazała się dość rozczarowująca. Dodatkowo wiał tak silny wiatr, że nie było mowy o wejściu do wody. Zamiast dryfowania w Morzu Martwym dzieciaki poszalały na basenie i ruszyliśmy dalej:)

Madaba

W drodze powrotnej do Ammanu zatrzymaliśmy się na krótki postój w Madabie, będącej najważniejszym ośrodkiem chrześcijaństwa w Jordanii. Miasto słynie przede wszystkim z pochodzącej z około 560 roku mozaiki bizantyjskiej przedstawiającej mapę Ziemi Świętej. To właśnie według tej mapy, znajdującej się w kościele św. Jerzego, określono położenie miejsca chrztu Chrystusa. Wokół kościoła rozciąga się spory teren wykopalisk archeologicznych z kolejnymi mozaikami ilustrującymi głównie sceny mitologiczne. W gąszczu wąskich uliczek działa mnóstwo warsztatów, w których można kupić, a nawet samodzielnie wykonać, mozaikowe pamiątki. Madaba słynie również z tradycyjnych wełnianych dywanów, wyplatanych często na oczach turystów. Z uwagi na wątpliwą rozciągliwość mojego plecaka kupiłam tylko jeden, oczywiście ten najbardziej kolorowy:) Gdybym tylko miała możliwość z pewnością przywiozłabym co najmniej kilka, zwłaszcza, że ceny są kilkukrotnie niższe niż w Polsce, a wybór ogromny!

Kuchnia Jordanii

Podróże w czasie ramadanu mają jeszcze jeden, nieoczywisty aspekt pozytywny. Po całodziennym poście, jak już jesteście NAPRAWDĘ głodni, wszystko smakuje wyśmienicie:) Oczywiście żartuję, jak wspominałam wcześniej, często udawało nam się coś zjeść jeszcze przed zachodem słońca, ale rzeczywiście, taki wyczekiwany wieczorny posiłek ma zupełnie wyjątkowy, wręcz odświętny charakter. W kuchni jordańskiej, w której królują potrawy typowe dla Bliskiego Wschodu, każdy znajdzie coś dla siebie. Jagnięce kebaby, shawarmy z kurczaka, kofty z baraniny z pewnością zadowolą wszystkich mięsożerców. Wegetarianie i weganie mają do wyboru liczne pasty warzywne, na czele oczywiście z humusem, sałatki i świetne pieczywo. Większe posiłki często rozpoczynają się od przystawek, czyli mezze, podawanych w niewielkich miseczkach, z których każdy może się częstować.  Pierwsze na stole zawsze pojawia się pieczywo. Najpopularniejszy jest khubz, czyli chlebki w stylu pity, do których można włożyć różne smakołyki, takie jak mouttabal (pasta z pieczonego bakłażana, z dodatkiem tahini i soku z cytryny) lub baba ghanoush (również bakłażanowa pasta z pomidorami i natką pietruszki). Dwie najbardziej powszechne sałatki to uwielbiana szczególnie przez Stasia tabboulleh z drobno siekanej pietruszki, z pomidorami, miętą, cebulą i kaszą bulgur oraz orzeźwiająca fattoush. Ta druga to mieszanka różnych warzyw z podpieczonym chlebkiem, świeżą miętą, sokiem z granatu  oraz dodatkiem sumaku (podstawowa przyprawa kuchni arabskiej o purpurowym kolorze i charakterystycznym kwaskowatym smaku). Wśród mezze królują także coraz popularniejsze w Polsce falafle, czyli kotleciki ze zmielonej ciecierzycy smażone w głębokim tłuszczu. Naszym dzieciom wyjątkowo przypadł do gustu manakish nazywany czasem jordańska pizzą. To drożdżowy placek z zatarem (oregano syryjskie lub mieszanka przypraw z tym ziołem, sezamem, sumakiem i tymiankiem), podawany solo lub w wersji z serem/mięsem mielonym. Najbardziej tradycyjnym daniem głównym Jordanii jest wywodzący się z kuchni Beduinów mansaf. To ogromna góra ryżu, na której wyłożona jest posypana orzeszkami piniowymi pieczona jagnięcina. Całość dopełnia podawany w miseczce obok dżamid, czyli lekko sfermentowany jogurt z mleka koziego. Na deser jada się świeże i suszone owoce (figi, granaty), chałwę oraz różne rodzaje baklavy (rodzaj ciasta francuskiego przedzielonego warstwami bardzo słodkiej masy orzechowej, polanego syropem lub miodem). Jordańczycy piją też mnóstwo herbaty (z cukrem, mięta lub szałwią) i przepysznej, mocnej kawy z dodatkiem kardamonu. Jednym z najdziwniejszych posiłków, jakie jedliśmy podczas całego wyjazdu (poza zakopaną w piaskach Wadi Rum kolacją) był obiad w przydrożnej knajpie Nea Local Food, po drodze nad Morze Martwe. To rodzinna restauracja z lokalną kuchnią. Właściciele nie mówią ani słowa po angielsku, nie ma żadnego menu, po prostu siada się przy stole i dostaje jedzenie. Nie dość, że wszystko było pyszne, to jeszcze bardzo tanie. Bo muszę przyznać, że jordańskie knajpy do najtańszych nie należą. Być może inaczej jest poza ramadanem, kiedy w ciągu dnia otwarte są budki serwujące uliczne jedzenie za kilka dinarów. Za kolację w restauracji płaciliśmy średnio około 10 JOD za osobę, tak że zdecydowanie więcej niż w Warszawie.

Pamiętam, że jakiś miesiąc przed naszą wyprawą do Jordanii rozmawiałam z nowopoznaną osobą, która nie mogła ukryć zdziwienia, dlaczego ciągniemy dzieci na takie wakacje i  „czy nie lepiej byłoby wybrać się do Disneylandu?”. Z perspektywy czasu mogę Wam szczerze powiedzieć, że był to jeden z naszych najbardziej fascynujących i wartościowych rodzinnych wyjazdów. Według dzieci, zdecydowanie najlepszy. I nie chodzi mi tylko o ilość wiedzy geograficznej, czy historycznej, jaką przyswoili podczas pobytu w Królestwie Haszymidzkim. To, co naprawdę się liczy, to codzienne  obcowanie z zupełnie obcą kulturą, zetknięcie się z innymi tradycjami i zwyczajami oraz nauka szacunku do nich. Mam wrażenie, że nasze dzieciaki wróciły z Jordanii nie tylko bogatsze w niesamowite doświadczenia, ale też jeszcze bardziej otwarte na świat i gotowe na jego odkrywanie! Tak że jeżeli macie jakiekolwiek obawy, czy wątpliwości przed rodzinnym wyjazdem do Jordanii, to polecam pogadać z którymś z naszych dzieci. Jestem przekonana, że Was namówią:)

Podobne wpisy

2 komentarze

  1. Fantastyczne,widzę iż odbieramy te same ,,częstotliwości”. My byliśmy tam na dokładnie tej samej trasie w 2008 . W Akabie był czas końca ramadanu ,karnawał większy niż w RIO. Teraz pora na MuhammadaVI / koniecznie całość/ , ale to chyba na dwie raty bo większe od Polski. Wiele serdeczności dla Was wszystkich.Andrzej

Skomentuj Andrzej Krauz Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *